środa, 30 marca 2016

Fragment "Anny May" opublikowany w magazynie "Charaktery"



"Schodziłam po schodach niczym indyk o przydługich kończynach. „Jak ja dojdę do domu?” – płakałam w myślach, ale zacisnęłam wargi, starając się zignorować ból pięt. Szłam tak szybko, jak tylko byłam w stanie, ciągle mając na sobie te dziurawe pończochy. W sumie za bardzo się ochłodziło, żeby je zdejmować. Dni były jeszcze zaskakująco ciepłe, ale wieczorami temperatura spadała do kilku stopni. Czuło się nadchodzącą zimę. 


Zachciało mi się ryczeć, kiedy pomyślałam, co mogłabym zrobić ze stówą wydaną tak bez sensu. Teraz ja postanowiłam zadrwić z pończochy. Weszłam do sklepu przy Piłsudskiego i kupiłam wino za ostatnie trzydzieści jeden złotych, które znajdowały się w mojej portmonetce. Dobrze, że zaraz weekend i będę mogła wydzielić sobie kolejną porcję gotówki do wydania w przyszłym tygodniu. Strach pomyśleć, jak szybko upłynniłabym pieniądze, gdybym pozwoliła sobie na posługiwanie się kartą przy drobnych wydatkach. Na szczęście na moim koncie jest jeszcze co nieco, które zawsze ratuje mnie w nagłych wypadkach. „Na przykład takich jak dziś” – stwierdziłam zgryźliwie w duchu, spojrzawszy na wino, i ruszyłam do domu z mocnym postanowieniem nieprowokowania kolejnych „nagłych zdarzeń”, zmuszających mnie do nieplanowanych wydatków. W przeciwnym razie wkrótce zostanę zupełnie bez grosza przy duszy. Oraz na koncie. Po pół godzinie marszu otworzyłam drzwi naszej kamienicy. Na parterze z ulgą zdjęłam buty i wbiegam lekko na czwarte piętro. Kamienica była stara, ale w niezłym stanie. Najlepsze mieszkanie, jakie mieliśmy od początku studiów. Pomarańczarnia – tak je nazywaliśmy.


Należała tylko do nas. Na Świętokrzyskiej nie było tak źle, ale musieliśmy znosić niespodziewane odwiedziny właściciela, który po imprezach nie wracał do swojego domu na obrzeżach miasta, tylko spał w naszej hiperciasnej kuchni. Nigdy nie zapomnę tych wystających spod stołu stóp i gimnastyki, jaką trzeba było wykonywać, by otworzyć lodówkę.


Stan Pomarańczarni był katastrofalny. Zanim się wprowadziliśmy, musieliśmy przeprowadzić generalny remont, na który właściciel się nie zgodził. Nie mieliśmy innego wyboru, jak wyłożyć pieniądze z własnych kieszeni. Musiało nam wystarczyć samodzielne pomalowanie ścian. Pomarańczarnia zyskała swoją nazwę od ich koloru. Uznaliśmy, że jest ciepły i optymistyczny, a Lukasowi kojarzył się ze świętami Bożego Narodzenia. W czasie, kiedy malowaliśmy, bardzo potrzebowałam tego optymizmu… Do wnętrza wchodziło się przez balkon, do którego nie mieli dostępu inni lokatorzy. Właśnie on był głównym powodem, dla którego zdecydowaliśmy się na to mieszkanie.


Stanęłam przy przeszklonych drzwiach prowadzących do kuchni. Usłyszałam głośny śmiech Lukasa. Rozmawiał przez telefon. Wyciągnęłam papierosa i nasłuchiwałam, próbując domyślić się, z kim rozmawia. Mówił coś o zwariowanym profesorze z jego uczelni i znów wybuchnął śmiechem. Schowałam fajkę z powrotem do paczki i weszłam do mieszkania. Usiadłam przy stoliku i gapiłam się na dziurę w pończosze, która dalej śmiała się ze mnie bez skrępowania, obnażając kawałek uda. Była widomym śladem mojej głupoty, żałosną próbą powrotu… Ze szczytu jajowatego oczka zwisała sobie pofalowana nitka, rżąc ze śmiechu. Pociągnęłam za nią. Oczka leciały, aż zaświeciło gołe kolano, i wtedy spostrzegł mnie Lukas.


– Muszę kończyć – rzucił krótko do telefonu. – Cześć – powiedział i gapił się na to, co zrobiłam z podłą pończochą.


– Cześć. Co u ciebie? – zapytałam jakby nigdy nic.


– Chyba wolałbym zapytać ciebie o to samo.


– Doskonale. – Wyciągnęłam wino z torby, a on uniósł brwi.


– A to co? – Wymownie spojrzał na moją nogę.


– Cholerna dziurawa pończocha – powiedziałam z teatralną manierą.


Parsknęłam śmiechem, co było dla Lukasa wystarczającym dowodem na to, że nie ma się o co martwić. Wyluzował. Usiadł obok i zaplótł swoje bocianie nogi, jakby wiązał je w supeł. Jego przykrótkie spodnie podjechały do góry, do połowy obnażając owłosione łydki.


– A ty? Jak twój dzień?


– Za dobrze. – Na jego twarzy znów pojawił się ten uśmiech, niczym banan rozszczepiający mu twarz na połowę. Wyszczerzył zęby, odsłaniając charakterystyczną furtkę między jedynkami. Zaniepokoiłam się. Ten przesadzony uśmiech mógł wróżyć tylko kłopoty.


– Niech zgadnę. Poznałeś kogoś?


– Poznałem. Nowa osoba na zajęciach u profesora Zubrzyckiego. No wiesz… Tego, co chodzi w muszce w grochy.


Kiwnęłam głową. Lukas ekscytował się dalej:


– Ma na imię Marek. Jest z Warszawy. Przyjechał na wymianę międzyuczelnianą. Usiadł obok mnie i zgadaliśmy się. Pożyczył ode mnie notatki! – Głos drżał mu z podekscytowania i ledwo łapał powietrze.


– Lukas, a on wie?


– Co wie? Że to…? Nie. – Roześmiał się i potrząsnął głową. – Nie, to nie tak. To kolega. Tylko gadaliśmy.


Nie skomentowałam tego. Zawsze było tak samo: gadka szmatka, potem się zakochiwał i wzdychał do faceta z odległości, a ja musiałam o tym słuchać miesiącami.


Lukas był moim najlepszym przyjacielem. Studiował filozofię na czwartym roku. Nie znałam dotąd nikogo tak błyskotliwego i bystrego. Autentyczny geniusz. Jego pasją było zgłębianie filozoficznych teorii Jaques’a Derridy czy Jürgena Habermasa. Wiedza sama wchodziła mu do głowy. Czasami było to naprawdę denerwujące, szczególnie kiedy mieliśmy sesję i Lukas całymi dniami oglądał telewizję, podczas gdy ja wkuwałam. On zaliczał wszystkie egzaminy najlepiej na swoim roku, a ja tylko dobrze."


Większy fragment dostępny w PDF na stronie "Charaktery". Kliknij tutaj.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz